Kilka lat temu miałem przyjaciela. Był już wtedy poważnie chory. Choroba jego była jednak uleczalna, pod warunkiem, że podda się leczeniu. On sam jednak lekceważył sobie chorobę. Żyliśmy w przyjacielskiej paczce radośnie i beztrosko. I nikt z “przyjaciół” nie ośmielił się powiedzieć czegokolwiek na temat powagi jego sytuacji, czy stanu jego zdrowia, aby nie stwarzać napięć, aby nie gasić tej beztroski i radości życia. Ja sam kilka razy próbowałem coś mu na ten temat powiedzieć, gdyż stan jego zdrowia się pogarszał. Za każdym jednak razem wymawiano mi brutalność, uznawano moje uwagi za niegrzeczne, za „nie w porę”, „nie na miejscu”, za fatalizm i czarnowidztwo. Wszystkie moje próby uwag przyjmowano z niesmakiem, przyjaciele wmawiali mi, że jestem pesymistą i grubianinem, że jestem niedelikatny a nawet niegrzeczny z tymi moimi „nie w porę” uwagami. Zaprzestałem więc mówienia czegokolwiek na ten temat. Dałem spokój. Po pewnym czasie przyjaciel ów zmarł. Wszyscy jego “przyjaciele” i znajomi byli obecni na pogrzebie, wszyscy płakali krokodylimi łzami. Wszyscy powtarzali, że szkoda, że taki młody, że mógł jeszcze żyć, bo przecież jego choroba była uleczalna ... A mnie tłukł się w głowie jeden wyraz i chciałem go wykrzyczeć na całe gardło właśnie wtedy nad grobem naszego przyjaciela: Faryzeusze! Hipokryci!!!